Beskid Sądecki i Eliaszówka
kwiecień 22, 2025 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Jak się okazuje nazwa Beskid Sądecki jest na tyle sztuczną nazwą, że po obu stronach granicy wraca się do tego co było kiedyś: Beskid Nadpopradzki. Góry Lubowelskie to takie pasmo, które do tych Beskidów świetnie pasuje, a do Sądeckich już mniej, a niby jest ich częścią. Wybraliśmy się zatem na najwyższy szczyt Gór Lubowelskich, Eliaszówkę…i szkoda że nie ma jej w Diademie.
Po naszym pierwszym dniu chcieliśmy wybrać takie przejście, gdzie odpoczniemy. Kiedyś dostaliśmy pozdrowienia od Taty Zuzi z Eliaszówki i jakoś nam to zapasowało, tym bardziej że mogliśmy iść na nią bez szlaku! Jak widać radość na twarzach była, więc nie spodziewaliśmy się jakiejś szczególnej przeprawy, o ile nie zabłądzimy :) No właśnie. Kamil jak zwykle wystartował, jakby chodził tymi ścieżkami już kolejny raz. To wydarza się w ciągu sekund, jak odpala i nie ma go praktycznie.
Na szczęście na każdym rozdrożu zatrzymywał się i czekał na nas. Można było popatrzeć na wiosnę, sprawdzić przejście na mapie (Janek stale!) i po prostu powoli iść przez bardzo dziki las. Podejście jak się okazało nie było skomplikowane i dotarliśmy do słupków granicznych po 3 km…a potem ciągle ścieżką przy nich udało się wejść na szczyt, nie ma takiego drugiego!
Owszem tabliczka jest na bukach, ale najwyższym punktem jest skałka ze słupkiem granicznym, który jest w otoczeniu tego niezwykłego bukowego lasu. Problem ze szczytem polega na tym, że ma 3 tabliczki i wieżę. Która zatem jest najważniejsza do potwierdzenia naszej bytności? Wybraliśmy tę najbliższą szczytu.
Janek jak zobaczył “wieżkę” to krótko stwierdził, że on na nią idzie, a tutaj wiatr wieje. Doszedł do połowy i zawrócił, jak to mój syn ostatnio. Musiałem sam wejść, warto było popatrzeć na Radziejową z innej perspektywy.
Odpoczywaliśmy chwilkę w słoneczku i zaskoczeni, że oprócz nas ktoś też tutaj pojawił się. Postanowiliśmy wracać na skróty jeszcze większe niż na podejściu, by trafić na świętą górę Zvir.
Janek znalazł tabliczki, które miały prowadzić nas wąską ścieżką do celu. Oj nie było łatwo, Janek z dwa razy poszedł nie tam gdzie powinien, ale wrócił.
Na zejściu zaskoczyły nas Tatry w oddali i wstążeczki na drzewach. Od tego momentu to one nami kierowały i to był dobry pomysł.
Dotarliśmy do sanktuarium na górze Zvir, naszej drugiej górze dzisiaj (licznik 891). Miejsce bardzo inne niż wszystkie z dobrą wodą. Janek nawet chciał też śpiewać razem z chórem górali łemkowskich, ale to było za trudne.
Wyprawa nam się udała. Odpoczęliśmy i poznaliśmy nowe miejsce. Nawet nie wiem, kiedy wszystko się skończyło, było tak szybkie i ciekawe…a napisane było, że jak zacznie się trochę wcześniej od Starej Lubovnej to najpiękniejsze widoki tych gór zostaną z turystą idącym przez nie. Jest w tym dużo racji.