Kanjavec 2 568 m npm, czyli tam gdzie osoby z zespołem Downa i Autysty na pewno nie było.
wrzesień 23, 2019 by Jarek
Kategoria: Nasze Góry
Pewne rzeczy są nieosiągalne, gdyż racjonalnie tego nie wytłumaczysz. Wymyśliłem te zdanie, gdy wchodziliśmy na Kanjavca. Gdy nagle się okazuje, że nikt nie myślał, nikt nie wierzył w to, że Janek i Kamil coś w swoim życiu mogą po prostu zdobyć, coś takiego, co dla nas bez ZD i autyzmu brzmi nieprawdopodobnie, to staje się to nieracjonalne, ale mimo wszystko osiągalne. Chłopcy zdobywając tę górę, przewrócili mój świat na amen.
Do Słowenii jechaliśmy by wejść na góry, które do tej pory były za wysokie, za trudne. Przygotowywaliśmy się cały rok, by wejść wyżej…a potem skorzystać z tego i zdobyć coś w Polsce…nieracjonalnego do tej pory. O Starorobociańskim Wierchu już napisałem.
http://www.zespoldowna.info/starorobocianski-wierch.html
Słowenia jest dla mnie zawsze terapią. Za każdym razem jak przyjeżdżamy, sięgamy NIEBA, które rok wcześniej było za wysoko by po nie sięgnąć…a tutaj po roku wszystko się zmieni i sięgamy wyżej i wyżej…mówiąc sobie, że jednak się myliliśmy i możemy wspólnie więcej.
Na rozgrzewkę zdobyliśmy Viševnik 2 050 m npm, szczyt który był dla nas nieracjonalny rok temu. Silni tym, chcieliśmy oczywiście więcej, dalej i wyżej. Na cel wzięliśmy sobie górę Kanjavec o wysokości 2 568 m, trzynasty pod względem wysokości szczyt Słowenii. Racjonalnie trudne to było do przyjęcia, ale warto próbować.
Pobudka o 4.30 rano i o 6.40 wystartowaliśmy by sięgnąć po nieracjonalne i nieznane…aczkolwiek początek był doskonale nam znany, czyli parking przy Planinie Blato. Gotowi by w rekordowym dla nas czasie godziny dojść do Planiny pri Jezeru, a potem już 30 minut i mieliśmy być na kolejnej planinie o nazwie Dedno polje. Od tego miejsca mieliśmy zdobywać to, co do tej pory nie zdobyliśmy.
Uwielbiam ten początek, bo to oczywiście czas na porównania. Ten pierwszy raz pamiętam doskonale, gdyż po pierwszym 300 metrowym odcinku byłem tak zmęczony, że mi się już nic nie chciało. Tym razem było jednak tak: Janek koniecznie chciał wystartować “rodzinnie”, ale Kamil od razu był tak daleko, że stwierdził że go dogoni, a my szybkim spacerkiem szliśmy za nimi. Zupełnie inaczej niż za pierwszym razem!
Dedno polje to bardzo fajna dolinka, która w istocie jest miejscem “centralnym” dla pasterzy do wypasu krów na kilku sąsiadujących planinach wysokogórskich sięgających nawet 2 000 m. Doszliśmy tam prawie zgodnie z założeniem, a dla Janka był szok…bo znów krów nie było tam gdzie się ich spodziewał. Trasę przecież znał doskonale, pamiętał świetnie i miały być.
Tam był nasz pierwszy postój. Wypiliśmy napoje i poszliśmy w poprzek doliny prosto w kierunku Kopicy, niezwykłego dwutysięcznika, który niczym biała maczuga dominuje nad okolicą.
Chłopcy ubrali swoje rękawiczki. Dla Kamila to rozwiązanie stało się czymś niczym cud chroniący go przed dotykaniem czegokolwiek i tak się nimi cieszył, że nawet gdy mu było za gorąco to ich nie ściągał. Kolejny cel to planiny pod Kredą i Slatną. Powinniśmy tam sięgnąć wysokości ponad 1800 m.
Kamil prowadził mocno do góry. To była część, która miała najbardziej odczuwalne przewyższenie. Musieliśmy podchodzić pod wiele małych “górek” po 4-8 metrów i było to męczące…nie dla Kamila, ale jak zrobiło się “normalnie” czyli wciąż pod górkę do przodu, to Janek oczywiście musiał być pierwszy. Jak zobaczył “vrata do gór” chroniące przed zejściem krów w dolinę to po prostu śmignął. Te krowy przez cały nasz pobyt przewijały się u Jaśka. Wyraźnie go zaskakiwały i przez to intrygowały.
Przeszliśmy vrata i dzwonki zaczęły dzwonić. Tylko gdzie te krowy?
A jak się pojawiły, to dlaczego na szlaku?!
Z przegonienia krów ze szlaku nic nie wyszło. Trzeba było boczkiem. Ja z Jankiem jakoś przeszliśmy. Kamil przebiegł, a Asia została zaczepiona rogiem przez jedną z krów o plecak. Od razu przyspieszyliśmy, to był taki naturalny motywator. Dzięki krowom odwróciliśmy się do tyłu i już było widać jak wysoko jesteśmy. Nasza dolina była bardzo nisko i daleko. Z tyłu była zieleń, a z przodu biel. Im wyżej tym mniej było traw i kwiatów…ale jeszcze były krowy.
Szlak zaczął się zmieniać. Ze ścieżki wśród łąk, w kamienisty szlak. Janek oczywiście zaczął być bardziej aktywny, co w połączeniu z ciągłym jego gadaniem, tworzyło specyficzny nastrój. Ja się wciąż zastanawiałem, dlaczego w ubiegłym roku baliśmy się przyjść tutaj…ale zostawiłem to pytanie z tyłu. Pogoniłem za rodziną.
Janek w międzyczasie wrzucił szóstkę i nam odjechał. Od tego momentu zaczęła się gonitwa za nim…a byliśmy wyżej i wyżej.
Goniąc za Jankiem okazaliśmy się za słabo przygotowani i drugi syn nam “odjechał” także…ale dzięki temu zatrzymał tego pierwszego. Tak miało być przez cały dzień, my mieliśmy gonić za nimi, a nie oni nas. Uświadomiliśmy sobie po raz kolejny, że szanse i siły już się zmieniły na korzyść naszych synów. To nie my, a to oni muszą nami sterować i dostosowywać się.
Naszym zmartwieniem jednak to nie było. Baliśmy się bardziej o oznaczenie szlaku. Powyżej widać jak był oznakowany, czerwona kreska. Nie było to czytelne. Szliśmy raczej dzięki wydeptanej ścieżce…ale było coraz więcej odcinków kompletnie kamienistych i tutaj już nic nie było widać.
Pojawiła się w pełnej krasie za to “biała maczuga”, za Kamilem. To Kopica o wysokości 2 213 m. Wiedzieliśmy zatem, że jesteśmy już bardzo wysoko.
Janek na zmianę z Kamilem prowadzili pod górę. Chłopcy ciągle gadali, pytali się i był to niesamowity hałas…a mieli nie gadać. Krajobraz się zmieniał i patrzyliśmy jak nasi chłopacy doskonale się zmieniali. Inaczej stawiają nogi po skałach, inaczej się poruszają, z inną dynamiką i z takim przemyślanym doborem przejścia, że nie spodziewałem się. Przyszedł czas na odpoczynek. Przekroczyliśmy 2 000 metrów, trzeba było wyrównać nasze oddechy. To był też moment, gdy jedynych na tym odcinku turystów po prostu wyprzedziliśmy, goniąc za dziewczynami które nas wyprzedziły na Dedno polje.
Wchodząc w krainę z Księżyca musieliśmy się też poprzebierać. Było ciepło, ale stały wiaterek nie był komfortowy. Tym bardziej, że zaczęliśmy przechodzić przez dolinki, czyli góra-dół, gdzie często jeszcze był śnieg.
Krajobraz był niesamowity. Skały biało-szare, gdzieniegdzie jeszcze fajne żółte kwiatki…patrząc na nasz kolejny cel, który już pojawiał się w oddali Vrata pass, czyli przełęcz Vrata o wysokości 2 192 m, mieliśmy świadomość że wchodzimy do nieznanego dla nas świata. Były to wrota do czegoś niesamowicie pięknie, wymagającego, niebezpiecznego.
Wokół nas góry miały wysokość ponad 2300 m (Mala Zelnarica, Zadni Vogel). Chłopaki bez szacunku dla wysokości, bo przecież mało tlenu i niskie ciśnienie, zasuwali tak aby pogrążyć rodziców na górze. Udało im się.
“Nowy Świat” przywitał się z nami. Nasz cel był po prawej, za Kamilem. Piękno tego miejsca zaś było po lewej z widokiem na Razor, Jalovec i dolinę Trenta, jakieś 1 500 m w dół. Pojawił się też strach, bo przecież to wszystko jest inne, a i chmury dziwnie na naszej wysokości. Zejście, tak zejście było jednak czymś dla oka. Chłopacy nawet się zatrzymywali i oglądali to co było nad nimi. Janek wypatrzył Zasavska koča na Prehodavcih, czyli chatę turystyczną na końcu doliny z jeziorami triglawskimi. Zlewała się cała z krajobrazem, a jak Janek pokazał znów było tylko wow?! Jak oni dają radę w takim miejscu obok tych jezior powyżej dwóch tysięcy metrów.
Kamil był najbardziej odważny. Dowiedział się, że mamy iść do góry szlakiem, więc szedł. Janek postanowił go zmanipulować, więc na tle Vršak ten po lewej o wysokości 2 422 m i z tyłu Poprovec o wysokości 2 496 m, odtrąbił sukces i sam poszedł dalej, bo ma być przecież pierwszy!
Schodziło się z przełęczy jednak trudno. Kawałki skał/łomy wapienne działały niczym kulki pod butami i po prostu się jechało. Źle postawiona noga i Janek siedział. Musiał uważać. Przy podejściu pod trawers Vršak doszliśmy i Kamila i Asię.
…a potem Janek oczywiście musiał przegonić wszystkich…bo pierwszy, ja prowadzę.
Doszliśmy w końcu do trawersu. Wyglądało to zaskakująco. Z daleka niczym luźny piasek rozsypany pod górą, a potem jak luźny, jeszcze nie ubity piasek pod chodnik. Jedyne pewne miejsce było te, gdzie trzeba było przejść przez wystającą skałę nad szczeliną. Janek poradził sobie świetnie, ostrożnie przechodząc i co drugi raz powtarzając, że jest niebezpiecznie. Kamil po prostu stawiał swoje długie nogi. W tym był wyśmienity, skoncentrowany i dokładny. Tam nie było miejsca na błąd.
To był też pierwszy moment, gdy spotkaliśmy ludzi schodzących szlakiem. Janek wszystkich po słoweńsku przywitał…a cała szóstka się zdziwiła. Na tej wysokości, w tak odległym miejscu nie ma dzieci, nie ma osób z ZD i autystów…my byliśmy i patrzyliśmy na to niezwykłe miejsce.
Doszliśmy w końcu na Hribarice. Jest to płaskowyż skąd zaczyna się podejście na Kanjavec. Robi piorunujące wrażenie. Wielkość samego szczytu o nazwie vrch Hribaric 2 388 m, jak i jego kształt zaskakuje. My nawet nie patrzyliśmy na naszego Kanjavca, bo szukaliśmy naszego szlaku, który to się pojawiał, to znikał…aż w końcu zobaczyliśmy stado 6 koziorożców alpejskich z pięknymi rogami na tle właśnie vrch Hribaric…coś o wielkości dobrego jelenia.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kozioro%C5%BCec_alpejski#/media/Plik:Steinbock_2006_08_2.jpg
W ten sposób zgubiliśmy nasze przejście. Dzięki turystom, którzy szli za nami udało się wrócić na odpowiednią drogę…było wtedy wow! Kanjavec na tle idealnego błękitu nieba wyglądał pięknie, po prostu pięknie. Było też wow! zobaczyliśmy grupę turystów, kilku co jak na prawie 6 h wędrówki było niespodzianką.
Podejście za to było z tych, które się nigdy nie kończą i do góry. Ustaliliśmy, że tym razem Asia kieruje wyprawą, Kamil idzie za nią, a my z Jaśkiem za nimi. Chłopcy ubrani w koszulki Bonitum poszli do przodu, jakby do tej pory był spacerek…a tutaj już byliśmy ponad chmurami.
Kanjavec to ten na zdjęciu poniżej. Podnosiliśmy głowę do góry i się nie kończył. Janek świetnie stawiając nogi, wybierając sam trasę, powoli pokonywał istotne przewyższenie. Ja za nim, a Asia z Kamilem odstawiali nas.
Jak myśli się podejście, to zapomina się o tym, że czasami trzeba zejść ze skały by pójść dalej. Asia z Kamilem sobie poradzili, my z Jankiem z jedną mieliśmy istotny problem…ale daliśmy radę.
Potem przyszedł czas na “ślizganie się” po “kulkach wapiennych”. Dwa kroki do przodu, zawsze pół do tyłu. Ten moment był dla nas dwóch najtrudniejszy, zdjęcie powyżej. Ja popełniłem błąd. Do tej pory, podczas naszych wędrówek, zawsze były takie fragmenty, gdzie musiałem kogoś wspierać. Nie chciało mi się przez to kijków nosić. Tutaj byłyby jak znalazł.
Gdy Asia z Kamilem byli już na grani, my dopiero 80 m niżej, ale mogliśmy oglądać to co widzicie powyżej: błękit i biel. Przyznam się, że jak zwykle na końcu ogarniało mnie zwątpienie, czy damy radę. Podejście pod koniec było i śliskie i strome. Miałem przemyślenia, ale Janek mnie tak odstawił, że nie było wyjścia: goniłem całą moją wspaniałą rodzinę.
Wchodząc nie czuło się nachylenia dopóki, nie popatrzyło się na bok. Poziom typowy dla gór Słowenii i musieliśmy to pokonać. Strach był za każdym razem jak człowiek sobie to uświadamiał, a bałem się za nas dwóch. Chciałem by Janek wszedł sam, ale z drugiej strony…dostawałem “zrypkę” gdy tylko chciałem mu pomóc: JA SAM!
O godzinie 13:46 w końcu dotarliśmy na szczyt i tego nie da się opisać, co tam zobaczyliśmy. Te wszystkie obawy, strach, często brak sił, w tym momencie poszedł w zapomnienie, bo zdobyliśmy go: KANJAVEC 2 568 m npm i było jak w NIEBIE obok Triglavu, naszym marzeniu.
Pierwsze zdjęcie zrobiliśmy w koszulkach Bonitum, który tak pomógł Kamilowi, z szacunkiem dla tych ludzi którzy go tworzą i tam pracują. Drugie w koszulkach Zdobywców Korony Gór Polski, bo przecież chłopcy to zdobywcy!
Kamil siedząc miał respekt dla góry. Asia jakoś szybko zapomniała, jak wysoko weszła. Janek…jak to Janek: “…a gdzie nagroda?” Więc jedliśmy ciastka popijając sokiem jabłkowym, pomarańczowym i wieloowocowym…bo picie jest kluczowe!…no i wodą.
Potem pytanie od 3 rumuńskich turystów: “Skąd przyszliście?” Jak pokazałem podejście, to stwierdzili, że weszli łatwiejszą drogą. Próbowałem ich przekonać, a okazało się, że myśleli tak: skoro weszła cała rodzina to musi być łatwo. Przekonaliśmy ich jednak do zejścia i to nas też ocuciło. Jest pięknie i jak zwykle zaskoczyliśmy swoją obecnością ludzi, ale czas wracać. Kanjavec wyższy od polskich Rysów o 69 metrów został za nami.
Przestrzeń jaka jest wokół góry, daje zupełnie inną perspektywę w zależności na jakim etapie wędrówki się jest. Ja byłem przekonany, że weszliśmy do NIEBA, gdy weszliśmy na szczyt. Schodząc to już to nie było niebo, było przerażenie gdzie my do diaska weszliśmy. Janek wchodził do góry rewelacyjnie, w dół bardzo powoli, ostrożnie z wyraźnym respektem do miejsca w którym się znalazł…ale wciąż było: “JA SAM!”
Patrząc w dół do Trenty ciarki przechodziły po plecach, ale tylko mi i Jankowi. Kamil był tak szczęśliwy, że takim go nie widziałem, a Asia świetnie realizowała się jako kierownik wyprawy. Super kobieta!
Patrząc w dół na Hribarice widziało się księżycowy krajobraz niepodobny do jakiegokolwiek jaki znam. Janek to na tyłku, to na czworakach schodził i patrzył. Martwił się, że Asia z Kamilem mocno wyprzedzili nas.
Zejście było tym trudniejsze im byliśmy niżej. Janek sam walczył, a ja jakoś nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd ta trudność, gdyż jak wchodziliśmy tego się tak nie czuło. Zeszliśmy na dół i Janek odzyskał pewność, ale wciąż schodzenie dla niego było trudniejsze, niż wchodzenie.
Jak zobaczyliśmy szczyt Mala Zelnarica z Hribarice i to w chmurach, to znów człowiek tylko mógł się zapytać siebie: czy my tam byliśmy, czy my tam weszliśmy. Trochę wysoko.
Stawało się już dość późno. Powtórzę się być może: im łatwiej stawało się, tym wolniej szedł Janek. Był zmęczony na pewno, ale on tak ma: nie może być trasa łatwa, bo mu się po prostu nie chce. Wcześniej wykazał się z Kamilem możliwościami o jakich ich nie posądzaliśmy.
Do Vrat szliśmy razem, od tego momentu zamiast być lepiej razem, musieliśmy iść na dwa tempa. Asia z Kamilem do przodu i jak tracili nas z widzenia to odpoczywali, a my z Jankiem w swoim tempie powoli w dół. Janek wybierał oczywiście najtrudniejsze warianty, człapał i motywacja jaka by nie była to nie działała. To że nie będzie kolacji bo się spóźnimy też nie działało.
Zejście do Dedno polje było jak “wyzwolenie”. Im szybciej powinniśmy iść, tym Janek szedł wolniej i to na złość. Na Dedno polje wszystko się zmieniło…bo dotarło, że kolacji nie będzie gdyż idziemy za wolno. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Janek szedł tak szybko, w takim tempie, że mieliśmy problem z utrzymaniem go…aż do furtki od planiny.
Zamknięcie furtki było czymś specjalnym. Nie chodzi o to, że po 20 minutach byliśmy nadzwyczaj szybko na parkingu, ale to że nagle dotarło do nas, że byliśmy dzisiaj w NIEBIE. Jest to uczucie, którego nie da się opisać. Jest to moment, który trzeba przeżyć, a potem patrzeć jak inni reagują na to. Nie zapomnę, jak zadano nam pytanie w Słowenii w naszej restauracji, któregoś dnia: “Co zdobyliście?” Kilka dwutysięczników nie zrobiło wrażenia, wspomnienie o Knajavcu natychmiast przywołało pytanie: “On też?” ze wskazaniem na Janka. Szok, szacunek jaki można tylko uzyskać za Kanajavca
Gdy wchodziliśmy kilka dni później na jeden ze szczytów w tym regionie spotkaliśmy człowieka będącego w komitecie zarządzającym szlakami w Słowenii. Pytał się, gdzie byliśmy…Kanjavca zostawiliśmy na koniec. Gdy padło to słowo…szacunek był duży.
Staliśmy się w Słowenii “prawdziwymi” hikerami, jak to nas określili Amerykanie. Potrafiliśmy dojść do NIEBA i wrócić z radością, a ich najpierw spotkaliśmy na podejściu na jedną z gór, a potem dogoniliśmy ich przy jednej z planin. Warto być dumnym w takich sytuacjach, polecam Wam, szukajcie takich momentów!!!
Na koniec statystyka trasy, która powaliła naszą Teresę, a mój kolega powiedział, że nawet nie pomyślał iść do swojego domu piechotą bo to za daleko jakieś 15 km i prosto a to:
22,9 km przejścia
1 597 metrów przewyższeń
12:43 h trwało nasze przejście bez odpoczynków
O 19:48 doszliśmy do auta zmęczeni, ale szczęśliwi tak jak to było po Rysach. Osiągnęliśmy coś, o czym nigdy nie myśleliśmy wcześniej, że to możliwe.
Szacun, szacun, podziw i wielkie uznanie dla całej Rodziny:)!!!
Swietne są te opisy. Po prostu świetne. Rewelacja!