Kozi Wierch
październik 11, 2021 by Jarek
Kategoria: Korona i Diadem
Kozi Wierch to najwyższa góra całkowicie zlokalizowana w Polsce i do tego wybitna. Kozi Wierch, 2 291 m npm, to był też nasz “pierwszy dotyk” Orlej Perci. W istocie był testem “prawdy” jak dobrzy jesteśmy i to w Polsce.
To brzmi nieprawdopodobnie, ale znamy ją z każdej strony . Oglądaliśmy ją z Doliny Pięciu Stawów Polskich jak szliśmy na Świstową Czubę.
https://www.zespoldowna.info/swistowa-czuba.html
Znamy ją ze Szpiglasowego Wierchu, gdzie byliśmy 1 czerwca w “zimie”.
Znamy ją, gdy byliśmy na Karbie. A jednak nie znamy jej, bo mijając, patrząc na nią tyle razy, ani razu nie weszliśmy, bo to w końcu Orla Perć. W końcu to stało się argumentem. Idziemy na Kozi Wierch, by “dotknąć nieba” i Orlej Perci po raz pierwszy.
https://www.zespoldowna.info/szpiglasowy-wierch.html
https://www.zespoldowna.info/maly-koscielec.html
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kozi_Wierch
Parking na Palenicy, szybkie przebieranie się i do przodu, bo pogoda choć zimna, to piękna i szkoda czasu na czekanie. Do Wodogrzmotów Mickiewicza “dobiegliśmy” goniąc Kamila i o dziwo bez marudzenia, choć start Janka był przynajmniej wątpliwy. Zdjęcia zrobione i “skok” w Dolinę Roztoki. To już była inna bajka.
Kamil długimi nogami gonił do przodu przez jesienną dolinę. Janek przerwał “zastanawianie” się nad bytem i próbował go gonić.
Nie wiedzieliśmy jednego w tym momencie, że ten dzień zmieni wiele z naszego i tak zmieniającego się postrzegania chłopaków w górach….ale byliśmy na etapie “Dzień Dobry” przy mijaniu turystów i “daleko jeszcze”, czyli męczeniu rodziców ciągłym gadaniem dla istoty gadania…ale Kozi Wierch był nazywany, wymieniany cały czas idealnie.
No i kiedy będzie, było kluczowym tematem rozmowy, no i że to “mała górka”. Mijali nas turyści “goniący” tempem dla nas nie do utrzymania, ale umieliśmy ich zatrzymać i zawstydzić. Janek głośno oczywiście Dzień Dobry, a jak nie “wchodziło” to Ahoj ! i była odpowiedź i spojrzenie. Chyba zostaliśmy zapamiętani, bo spojrzenie tych ludzi było takie, co zapamiętuje. No i oczywiście w tym “wyścigu” to Kamil na nas czekał, to Janek i jakoś zawsze to wyglądało tak samo…ale była piękna kolorowa jesień.
No i na progu pod Siklawą wodospadem, ta jesień przypomniała, że nie patrz w górę, ale pod nogi. Mróz ściął każdy ciek wodny, każdą kropelkę na kamieniu i zaczęło się jak zwykle w tym miejscu. Pod Siklawę “wczołgaliśmy się” uważnie stawiając nawet myśl na szlaku.
To był pierwszy moment tego dnia, gdy Kamil pilnował Asi. Prosił i oczekiwał instrukcji, choć mógł sam sobie poradzić. Wyszliśmy nad Siklawę do Doliny Pięciu Stawów Polskich, słoneczko grzało, chłopcy po rozgrzewce, tylko gdzie ten Kozi Wierch?!
Większość z idących z nami turystów zatrzymywała się na drodze do schroniska albo szła na Zawrat. Dziwnym trafem nie było zbyt wiele osób idących w tym samym kierunku co my….a Kozi Wierch nie “straszył” przecież!? Od strony doliny wydawał się zachęcać i Jankowi nie trzeba było więcej. Przyjmował zaproszenie w ciemno, przebierając nogami w tempie zaskakującym.
…ale trzeba było jeszcze dojść do Szerokiego Źlebu i ubrać kaski.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Szeroki_Żleb_(Kozi_Wierch)
No i był foch bo w kasku! Marudzenie, opór…kask to konieczność i koniec gadania. W końcu pogonił Kamila, pędził za nim, bo przecież to jego góra Kozi Wierch. My od razu za nimi, ale trudno ich było dogonić.
Nagle słychać Janek pierwszy i jest pierwszy. Kiedy i dlaczego tak się stało, ja nie zauważyłem, ale od tego momentu lider był jeden. Kamil szedł za nim, ale czy tempo Janka, czy brak tempa u Kamila, powodowało że Janek się oddalał od nas.
W końcu czekał w trawie schowany. Wejście na Kozi Wierch przeraża, jak się w końcu wchodzi w ten Szeroki Źleb. Widzisz nad sobą ludzi idących niemalże cały czas do góry, stale, prosto do góry. Wtedy człowiek zaczyna czuć zmęczenie. Kamil wyraźnie stwierdził, że jego miejsce jest za Asią, a ja miałem gonić Janka. Ja czułem od razu zmęczenie…ale dobrze, że Kamil jednak pogonił za bratem.
Chłopcy coraz częściej patrzyli do góry, my też. Kozi Wierch, nie wygląda źle na dole. Jest za to wymagający, kondycyjny, jak już idziesz.
Janek tą kondycję ma. Ja od tego nie ucieknę. W takich momentach jak ten, gdy ja padam, a on nie, zawsze widzę i słyszę te “wyroki “ na dzieci z ZD: “nie mają sił by chodzić, należy je oszczędzać”, “mają wadę serca, więc nie mogą się przemęczać”…i wtedy tych bym od razu tutaj postawił do podejścia. Kto nie ma kondycji, kto nie ma sił, kto ma się oszczędzać!!!?…rodzice na pewno i Janek dawał to odczuć idąc tak, że my musieliśmy, go hamować na wszelkie możliwe sposoby. Tak już to będzie i nie będzie inaczej. On idzie, wytycza swoje skróty, a Ty idziesz i myślisz jak bardzo ludzie się mylili mówiąc o nim, że nie da radę…a daje.
Jaką frajdę ma Janek w górach? Że jest pierwszy, że idzie swoją drogą i nikt go do niczego nie zmusi. Były momenty, gdy żadne z nas nie miało sił by go gonić. On nawet nie spojrzał w dół, nie czekał on się realizował i szedł tak, że kilka “skrótów” zrobiliśmy za nim.
Mniej więcej w połowie podejścia kończą się delikatne zygzaki, a pojawiają się skałki i z tym związane techniczne problemy. Dla Janka wzmocnienie, dla Kamila hamulec. Od tej pory mieliśmy kompletnie dwa światy: Janka, który uciekał bo chciał wszystko sam i Kamila, który bez Asi nawet nie próbował.
Patrzysz do góry masz “tony” kamieni nad głową, patrzysz w dół, ostra “zjeżdżalnia”. Jak się stoi przed górą to tego nie czuć, nie widać…i najważniejsze są kaski. Janek nawet przez sekundę nie marudził już na ten temat, bo był wciąż tak skupiony na “ucieczce” do przodu, że nie czekał tylko “gonił”, co było widać i słychać: “Kozi Wierch”.
W końcu się zatrzymał…bo jest jednak ostrożny. Pojawiły się płyty skalne o dużym nachyleniu. Zmrożone podejście pod Siklawę mocno nas przetrenowało, więc tym razem Janek powoli i precyzyjnie planował swoje przejście. W jego wariantach wszystkie ruchy były dozwolone, byleby były bezpieczne, więc na kolanach, na tyłku, na czworakach, byle powoli do przodu. Przy tym jęzor na wierzchu i czekałem, kiedy z wrażenia go przegryzie…nie stało się tak na szczęście
Gdy popatrzyliśmy w dół było pięknie. Gdy popatrzyliśmy w górę, nie było trudno, ale wciąż prosto do nieba. Obok nas jednak była już ta informacja: nasz czarny szlak dołączył do czerwonego. Weszliśmy zatem na szlak Orlej Perci! Nawet nie wiedzieliśmy kiedy, idąc za Jankiem jego skrótami.
Znów nas poprowadził na skróty. Niby szliśmy szlakiem, ale dziwnie do góry i niekoniecznie trudno…ale to nie był ten szlak. Trzeba było zrobić trawersik nad zawieszką by wrócić. Janek w szczęściu “JA SAM”…Kamil z Asią niekoniecznie.
W końcu wróciliśmy na szlak i na nasz spacer po grani. To najlepsze momenty w górach, gdy się idzie granią i dotyka “nieba”, idąc RAZEM.
W ten sposób weszliśmy na Kozi Wierch. Janek z wrażenia nie przestawał gadać i pytać. Kamil z wrażenia nie odchodził od Asi. Obok nas Kozie Czuby, Zawrat, Świnica. W dół stawy z obu stron. Robi to wrażenie. Szukaliśmy miejsca na zdjęcie, by znów nikt nam nie podważył tego wejścia. Popatrzyliśmy w dół i było wow. Ten cień, to przecież ORLA PERĆ! Czy można takie cudo podważyć?
…ale szukaliśmy dalej. Popatrzyliśmy na Granaty, nasz kolejny cel i tam przy szlaku znaleźliśmy tą tabliczkę:
“Koniec szlaku jednokierunkowego”. To chyba było najlepsze! …a potem granią dotykając nieba…by choć na chwilę usiąść na szczycie, gdzie wiało zimnem jak z lodówki i było za dużo ludzi, by wszyscy mogli się tam zmieścić…ale udało się.
…a potem mogliśmy patrzeć w dół, tam gdzie już byliśmy, na Szpiglasowy Wierch i Przełęcz, za nimi Koprowy Wierch, Rysy.
…a tutaj poniżej ten wielki, wystający “kaptur” to Krywań, potężny wśród innych kolosów…a my tam byliśmy.
Siedząc i odpoczywając nie chciało się wracać. Patrzyliśmy na chłopaków i wiedzieliśmy, że to kolejne wejście gdzie chłopcy stali się “inni”. Janek przebojowy, bez strachu z olbrzymią sprawnością ruchową i przede wszystkim świetnym widzeniem przestrzeni, nie potrzebuje wsparcia, a raczej korekty i asysty. Kamil o bardzo dużej wytrzymałości, mający z dnia na dzień większe problemy z wyborem trasy, wariantu przejścia i ekspozycją. Bez Asi czuje się źle. Bez jej instrukcji czuje się zagubiony. Gdy siedzieliśmy na szczycie zaskoczył nas tym, że wziął Janka dłoń, by czuć się pewniej na tym “niebie”. Janek jest dla niego liderem w górach, ale i bratem wtedy gdy potrzebne jest wsparcie.
Kozi Wierch był dla nas wyzwaniem, ale go zdobyliśmy. Dobrze, że mamy GPSa, bo dzięki temu dowiedzieliśmy się jak “przebojowo” prowadził nas Janek przez te “wyzwanie” i my tego nie zauważyliśmy! Czekało nas zejście. Wchodziliśmy dłużej, ale czekało nas zejście. Zawsze zejście jest dla nas trudniejsze niż wejście, taką mamy urodę. Tym razem to ja miałem prowadzić. Najedzeni, odpoczęci ruszyliśmy w dół.
Kozi Wierch znów inaczej wyglądał…ale takie są góry, które wyglądają za każdym razem inaczej. Kamil szedł ze mną tym razem. Jakoś dziwnie mieliśmy same skały, czego na wejściu jakoś nie zauważyliśmy. Tutaj długie nogi Kamila świetnie “działały”.
Jednak po chwili wszystko wróciło do normy. Janek chciał iść pierwszy i koniec. To przynajmniej minął brata, ale ja już się nie dałem, bo znów zafundowałby nam jakiś skrót!…a w dół skrót wyglądałby trochę inaczej niż w górę
Doszliśmy do zejścia z Orlej Perci. Tam nagle znów zostaliśmy zaskoczeni. Lita płyta na trawersiku i niby nic, a Kamil bez wsparcia nie przeszedłby. Czekał na Asię, a Janek znów: “Zostaw. Sam!!!”
Skończył się trawersik, ale skałki zostały. Janek tak cudował na nich, jakby to był tor przeszkód…ale niosło go to w dół!!!
Gdy się skończyły, to przyszedł inny powód by gonić w dół: “Kiedy ściągnę kask?” Ile razy można to powtórzyć? Milion z pewnością … i tak schodziliśmy w rytm: “Kiedy mogę ściągnąć kask? Kiedy mogę ściągnąć kask?”
W końcu zeszliśmy, bo trzeba było ściągnąć kask! Zejście zabrało nam prawie tyle samo czasu, co wejście po uwzględnieniu odpoczynku. Kozi Wierch to ponad 520 m do góry na dystansie ca. 1,4 km. Jestem dumny, że udało nam się go zdobyć, bo to góra dla “wychodzonych” i z kondycją górską Dla mnie zdaliśmy egzamin, po tych wszystkich wyprawach.
Kaski ściągnięte. Teraz mieliśmy dotrzeć do schroniska po pieczątki. Janek nie odpuszczał, on pierwszy! Kamil odzyskiwał sprawczość. Odkleił się od Asi i szedł za Jankiem, bo ten oczywiście prowadził i wiedział gdzie ma iść, do schroniska przecież!
Załapaliśmy się znów na pokaz nad stawami, ach te góry!
Chłopcy “padli” na słoneczku przy Piątce. Nagle widać było że są zmęczeni. Ładowali baterie, każdy w inny sposób dla niego. Pieczątki zrobione i można było wracać. Pozostało pytanie: zdążymy przed “nocą” czy nie?
Jak zmotywować chłopaków? “Idziemy bo obiad czeka!” Oj wyrwali i to z uśmiechem, ale pogoda nas zaskoczyła.
Wyszliśmy za schronisko a tam “lodowisko”. Popatrzyliśmy za nas, a tam nie wiadomo skąd chmura. Najpierw mała, a potem większa i zasłoniła nam słońce. Kamil bardzo ostrożny znów. Janek znów po swojemu….nerwy rozstrojone!
Kamil tak był znów przerażony lodem na szlaku, że praktycznie całe zejście czarnym szlakiem szedł za rękę z Asią. Janek odwrotnie. Gnał i robił wszystko SAM…”Nie podpowiadaj!”
Zejście do Doliny Roztoki to jakby zmiana biegów na 6tkę. Jak schodziliśmy szybko mijając turystów, po trudnym śliskim czarnym szlaku, to tak już wejście na zielony to było niczym załapanie się na wyścigi. Mijając turystów Janek oczywiście KRZYCZAŁ “Dzień Dobry!” i nagle okazywało się, że widzieliśmy się z ludźmi rano, no i pamiętali nas z tego “Dzień Dobry”. Znów było to miłe usłyszeć pochwały, dobre słowa, a chłopcy jak nigdy tutaj, szli, nie marudzili, byli uśmiechnięci, żartowali i nawet nie wspominali o obiedzie. O czymś to świadczyło!
Udało nam się zejście. Na zygzakach przed parkingiem złapały nas już ciemności, ale Kamil złapał Janka za rękę i chłopcy śmigali, że aż miło. 20 km zeszło mimo wszystko bez marudzenia, choć my RODZICE byliśmy wykończeni, a nasi synowie raczej nie. 11 h w górach to nic nowego dla nich, musimy się do tego przyzwyczaić
Zdążyliśmy na obiad. Chłopcy zjedli, że aż miło. Potem w domu oczywiście oznaczaliśmy nasz kolejny zdobyty szlak.
Powoli mamy ich mniej i mniej, ale wciąż przed nami Orla Perć. Dzisiaj jej się boję. Dzisiaj wiem, że być może Granaty zdobędziemy, jednak dalej musimy ćwiczyć by móc wejść wyżej i w trudniejszym układzie. Dzisiaj kondycyjnie chłopcy są lepsi od nas i tak trudną pod tym względem górę zdobyli na piątkę i to mnie cieszy. Co będzie jutro…nie myślę, bo na pewno nas zaskoczą i to jest najważniejsze dziś.